Olbrzymia przestrzeń, brak ludzi, góry na horyzoncie, zieleń, dzikość i rozgwieżdżone nocą niebo – tak swoje pierwsze wrażenia z pobytu w Mongolii wspomina Helena Barczyk, studentka medycyny z Gdańska. W sierpniu 2014 roku wraz z rodziną i grupą przyjaciół przemierzyła konno mongolskie stepy.
W wyprawie wzięło udział dziesięć osób w różnym, sięgającym do 11 do 50 lat wieku. – To było głównie towarzystwo lekarskie poza moją mamą, 11-letnią siostrą i Panem generałem, emerytowanym policjantem – mówi Helena. – Reszta to lekarze oraz ja i siostra-studentki medycyny– dodaje. Połączył ich nie tylko zawód, ale też wspólna pasja: konie. W Mongolii spędzili na ich grzbietach czternaście sierpniowych dni, w niemal czterdziestostopniowym upale i tyle samo zimnych, czasem niespokojnych nocy pod namiotem. – Jednej nocy niedaleko naszego obozowiska pojawiły się wilki. Musieliśmy wtedy po ciemku, bo latarki nic nie dawały, przyprowadzić konie jak najbliżej namiotów– wspomina Helena.
Z kolei innego wieczoru omal nie zostali stratowani przez stado koni. – Było dużo zamieszania. Zwierzęta walczyły między sobą– dodaje. Na szczęście, ani wtedy, ani w trakcie pozostałych dni nikomu nic poważnego się nie stało. Szczęśliwie wrócili do domu, zgodnie uznając tę podróż za przygodę życia, którą chętnie by powtórzyli.- Było świetnie pod każdym względem. Nie ma w zasadzie niczego, co można by zmienić w tym wyjeździe- podsumowuje Helena.
Przez Mongolię bez mapy
– Wyprawa była marzeniem mojej mamy. Pomysł wcielenia jej w życie pojawił się na przełomie listopada i grudnia 2013 roku. – Tata zajął się całą organizacją. Za pośrednictwem swojego znajomego, byłego ambasadora Polski w Mongolii nawiązał kontakt z jego sekretarką i tłumaczką, Tuszu, która zgodziła się wspomóc ich w przygotowaniu wyprawy. – Nigdy wcześniej nie organizowała takiej wyprawy. Oboje zajmowali się tym pierwszy raz– przyznaje Helena.
– Plan był mniej więcej ustalony za pomocą google maps– mówi. Mieli zatoczyć pętlę rozpoczynającą się w Ułan Bator i prowadzącą przez Darchan i Suche Bator na samej północy Mongolii. – Ostatecznie udało nam się dotrzeć do dwóch z zaplanowanych punktów, Zakonu Amarbajasglant Chijd i Rzeki Selengi. Na miejscu szybko się bowiem okazało, że wszelkie plany są bezużyteczne, a rzeczywistość nijak odpowiada obrazowi wirtualnej mapy. Na tyle, że do dzisiaj trudno im określić drogę, jaką dokładnie pokonali.
Polegali na swoich przewodnikach: starszym Mongole i jego wnuku oraz przemierzających trasę samochodem Tuszu i jej mężu. –Także dla nich to była pierwsza tego typu podróż – przyznaje Helena. Stąd nie zawsze udawało im się przybyć w określonym czasie do zaplanowanych miejsc. – Zapowiadali, że dojedziemy do klasztoru trzeciego lub czwartego dnia, a docieraliśmy po tygodniu. Komunikację utrudniał fakt, że Mongołowie nie znali angielskiego, więc trzeba było porozumiewać się z nimi na gesty. Z Tuszu z kolei widywali się jedynie rano, w południe na wspólnym, obiedzie oraz wieczorami podczas nocnego postoju. – Poza tym odnalezienie ich w ciągu dnia było w zasadzie niemożliwe. Nie wiem jak udawało nam się spotkać zawsze we wcześniej ustalonym miejscu. Nie mieliśmy przecież zasięgu- opowiada Helena. Tylko czasem się zdarzało, że, gdy nie mogli wpaść na nasz ślad, mąż Tuszu trąbił– dodaje. Woli nie myśleć, co by się z nimi stało, jeśli zdarzyłby się wypadek. – Pewnie gdybyśmy nie zjawili się na postoju zaczęliby nas szukać– podejrzewa. Wtedy się jednak nad tym nie zastanawiali. – Kiedy któreś z nas podejmowało ten wątek, reszta raczej go nie rozwijała– tłumaczy Helena. Jechaliśmy z nastawieniem, że nic nikomu nie może się stać. Dzisiaj stwierdza, że było to trochę nierozsądne.
Dwa tygodnie w siodle
Słabo przygotowane do podróży były także konie, jakie posłużyły im za środek transportu. –To koniki przewalskiego, małe, ale bardzo wytrzymałe– tłumaczy Helena. W Mongolii traktuje się je wyłącznie użytkowo i z reguły się ich nie ujeżdża. – Nasze konie nigdy nie jeździły pod człowiekiem– przyznaje. Jedynie te przeznaczone dla sióstr Heleny: jedenastoletniej Zuzi i Marianny były nieco starsze i bardziej doświadczone. – Mongołowie łapali je na lasso, pętali im nogi, aby nie wierzgały. Gdy jednemu z nich udało się wreszcie dosiąść konia ten wpadał w niekontrolowany, szalony cwał- opowiada Helena. Są to bowiem dzikie i agresywne zwierzęta, których w galopie nie sposób zatrzymać.
Pierwsze dni wyprawy upływały zatem na stopniowym i wzajemnym oswajaniu się i przezwyciężaniu lęku. – Jechaliśmy jeden za drugim, wolno, stępem i w ogromnym strachu, bo powiedziono nam, że konie, gdy są puszczone wolno walczą z wilkami– tłumaczy Helena. Poza tym na początku były zdziczałe, kopały, gryzły. Dopiero po jakimś czasie przyzwyczaiły się do ludzi– dodaje. Na tyle, że już po kilku dniach mogli galopować, urządzając wspólne wyścigi. Choć na początku nie było łatwo, mimo że cała dziesiątka, łącznie z jedenastoletnią Zuzią to doświadczeni koniarze lub miłośnicy rekreacyjnej jazdy konnej. – Wcześniej miałam mały przedsmak naszej wyprawy na tygodniowym rajdzie konnym, podczas którego też spaliśmy pod gołym niebem i kąpaliśmy się w potokach– wspomina Helena. Na tym w zasadzie podobieństwa się kończą, bo na miejscu okazało się, że ich umiejętności jeździeckie są zupełnie nieprzydatne. W Mongolii uprawia się bowiem inny styl jazdy, w której należy przyjąć postawę stojącą. – Mongołowie inaczej się też utrzymują. Jedną nogę kładą z przodu a drugą z tyłu – tłumaczy Helena. – Nie udało mi się opanować tej techniki– dodaje. Nikt ich zresztą tego wcześniej nie uczył. – Tuszu doradziła nam, aby po prostu przyglądać się, jak jeździ starszy Mongoł. Obserwację utrudniał jednak jego niski wzrost i del czyli długa szata, okrywająca całe ciało. Zadania nie ułatwiały także drewniane, płytkie, niestabilne siodła, które podczas dłuższej jazdy tworzyły krwiaki na udach. – Co prawda Tuszu obiecała, że siodła będą zbliżone do standardów europejskich, ale w rzeczywistości przypominały raczej te pochodzące z czasów Czyngis-Chana– śmieje się Helena. Po kilku dniach zmieniła je na nieco wygodniejsze, metalowe, z umocowaną do nich poduszką.
Herbata z solą czyli mongolska dieta
Na koniach spędzali około siedmiu godzin dziennie z przerwą na posiłek i postój u wodopoju. – W tamtejszych sklepach można znaleźć sporo rosyjskich i polskich produktów– mówi Helena. Mimo to mąż Tuszu przygotowywał nam jedzenie, myślę, że na typowo mongolski styl, czyli ryże lub makarony– dodaje.
Potrawy przyrządzane przez Mongołów są bardzo tłuste. Do jednych z najpopularniejszych należą suszone sery, które zimą, rozmoczone w mleku, stanowią pożywną przekąskę. Poza tym niemal stałym składnikiem codziennych posiłków jest mięso, głównie z koni, owiec i kóz. Zdarzyło im się nawet zjeść głowę tej ostatniej. – Ogólnie mięso niezbyt mi smakowało, bo to był praktycznie sam tłuszcz. A Mongołowie uznają je za rarytas. Na szczęście podawali nam także ziemniaki i marchewkę. Choć myślę, że robili to raczej ze względu na nas – opowiada Helena.
Tym czego brakuje w mongolskiej diecie są słodycze. Za ich odpowiednik można uznać słodko-kwaśne rurki serowe, które przypominają cukierki. – Mongołowie przygotowują też samodzielnie alkohol- kumys czyli sfermentowane mleko klaczy, destylowane lub nie. Smakiem przypomina on skwaszone, słodkawe mleko– mówi Helena. Na tłustym mleku piją też herbatę, przyprawianą solą! Zupełnie nie znają jednak szczególnych właściwości innej używki, gęsto porastającej tamtejsze stepy czyli marihuany. – Zrywaliśmy ją i suszyliśmy. Początkowo nasz przewodnik przyglądał nam się ze zdziwieniem, ale już w ostatnich dniach sam jeździł z umocowanym do siodła naręczem rośliny. Uczyliśmy go nawet robić skręty– śmieje się Helena.
Nowoczesne jurty
Żyjący na stepach Mongołowie, choć samowystarczalni coraz częściej wybierają życie w miastach. A to na ich pracy opiera się spora część gospodarki kraju. – Państwo robi wszystko, aby zachęcić ich do pozostania w dziczy– tłumaczy Helena. I tym sposobem nowoczesna cywilizacja wdziera się w prymitywną kulturę nomadów. Stąd coraz częstszym widokiem stają się pojedyncze, odosobnione jurty usytuowane pośrodku stepu. – Wokół nich rozstawione są baterie słoneczne i anteny satelitarne, wewnątrz zaś mieści się stary piec z prowizorycznym kominem, żelazka na węgiel, stare maszyny do szycia. Z jednej strony pomieszczenia znajduje się ołtarz Buddy, a z drugiej telewizor plazmowy– opowiada Helena. Mają też nowoczesne telefony komórkowe. Nie używają jedynie zegarków. – W ogóle nie liczą czasu, żyjąc wyłącznie chwilą. Wynika to w dużej mierze z ich warunków bytowych. – Nie przywiązują wagi do wartości swojego majątku, ilości ziemi, bydła, stada, ponieważ wiedzą, że za rok może nadejść taka zima, która pozbawi ich całego dorobku.
–Jednego dnia mieliśmy okazję zaobserwować, jak Mongołowie przenoszą się z całym swoim dobytkiem w inne miejsce. Mieli coś w rodzaju ciężarówki, na którą załadowali wszystko, co mieli– opowiada Helena. Poza nimi nie spotkali na swojej drodze zbyt wiele osób. Spośród turystów, jedynie parę z Iranu, pieszo przemierzającą kraj.
Któregoś dnia udało im się jednak odwiedzić mongolską rodzinę. –Bardzo cieszyli się na nasz widok. Chcieli robić sobie zdjęcia, zwłaszcza gdy zobaczyli nasz Polaroid. Tak dużej radości nie sprawiały im nawet prezenty, które dla nich przywieźliśmy: słodycze, zeszyty, skakanki– dziwi się Helena. Do zdjęć ustawiały się całe rodziny, ubrane z tej okazji w odświętne ubrania, tzw. dele– opowiada. Przypominają one stroje gejszy, długie do ziemi, przewiązane w pasie– dodaje.
Mongołowie byli bardzo otwarci i przyjaźnie nastawieni. Nawet bariera językowa nie stanowiła dużej przeszkody– Nie wiem, jak to się stało, że tak świetnie udało nam się porozumieć, bo mimo że oni nie mówili po angielsku, a nie było z nami Tuszu, która mogłaby tłumaczyć, wiedzieliśmy o czym do nas mówią– mówi Helena. Akurat tego dnia rodzinę odwiedził jej krewny, który na widok turystów sprowadził swoich bliskich, w których towarzystwie spędzili długie godziny. Czas upłynął im przede wszystkim na wspólnym gotowaniu, jedzeniu i śpiewie. – Jeden z Mongołów śpiewał przepięknie. Mojej siostrze, aż łzy napływały do oczu– wspomina Helena.
– O mieszkańcach mongolskich stepów mówi się zresztą, że to samotnicy, którzy wypędzając bydło śpiewają smutne, sentymentalne pieśni o miłości i tęsknocie– dodaje. Miłość do muzyki uwidacznia się także w miastach, gdzie niemal na każdym rogu można trafić na kluby z karaoke.
Szare miasta Mongolii
Poza tym mongolskie metropolie nie mają zbyt wiele do zaoferowania. – Kraj wciąż nie jest skomercjalizowany i nastawiony na turystów– mówi Helena. Mogli się o tym przekonać m. in. w Darchan, do którego dostali się zatłoczonym, starym, rozpadającym się autobusem. – Był ustrojony w firany i baldachimy– opowiada. W trakcie jazdy dosiadało się mnóstwo ludzi. Jedna z kobiet, wobec braku wolnych miejsc, siedziała na wiadrze– wspomina. W mieście znajdował się jedynie supermarket i sklepy z kożuchami. – Były na tyle tanie, że każdy z nas wrócił do Polski z kożuchem– przyznaje Helena. Nie zachwyciła jej także sama stolica. – W samym centrum było kilka budynków, które zaczęto budować na bardziej nowoczesny styl, ale poza tym wszystko się tam sypie- mówi. Ponadto jest niebezpiecznie, bo nikt nie przestrzega ruchu drogowego. – Co chwilę dochodziło do stłuczek i wypadków. Niemal wszystkie samochody były poważnie poobijane– wspomina Helena.
Ułan Bator był ich pierwszym i ostatnim przystankiem w podróży do Mongolii. Do Polski wrócili 30 sierpnia, po niemal miesięcznym pobycie w azjatyckim kraju. Tuż po tym, Helena zarażona podróżą, wzięła z siostrą urlop dziekański, który spędziła w Australii. Obecnie po głowie błąka się jej plan kolejnego rodzinnego wyjazdu, tym razem do Patagonii.