4 kraje w 7 tygodni, czyli wielka wyprawa do Azji cz. I

Jeśli coś sobie zaplanują, nie ma odwrotu. Kiedy więc przyszedł im do głowy pomysł wyprawy do Azji, było wiadome, że szybko go zrealizują. – Tym bardziej, że pochwaliłyśmy się znajomym. Głupio byłoby się wycofać– mówią Ola Mońko i Justyna Markowska, absolwentki psychologii, które na początku października 2015 roku wyruszyły w siedmiotygodniową podróż po Tajlandii, Laosie, Wietnamie i Kambodży. 

Wspólnie podróżują już od kilku lat. – Zaczęłyśmy trzy lata temu. Byłyśmy w Paryżu i stamtąd pojechałyśmy na stopa do Amsterdamu, zupełnie spontanicznie, bez planów, mapy i pomysłu gdzie stanąć. Na szczęście ktoś nam pomógł i dojechałyśmy- mówi Justyna. Ich kolejnym celem stało się Lazurowe Wybrzeże. – Zaczęłyśmy od Toskanii, przejechałyśmy Lazurowe Wybrzeże, a skończyłyśmy w Barcelonie– mówi Ola. – Rok temu pojechałyśmy na stopa na Bałkany– dopowiada Justyna. I już podczas tej wyprawy zastanawiały się nad kolejną. – Wiadomo, gdy jeździ się stopem, jest dużo czasu do myślenia– śmieje się Ola. I tak doszły do wniosku, że Europa okazała się dla nich zbyt droga i za mała. Dlatego przyszedł czas na Azję. Pierwotnie myślały co prawda o Stanach Zjednoczonych, ale ostatecznie stwierdziły, że zbyt wiele będzie je to kosztowało. – Podejrzewam, że to co wydałyśmy w półtora miesiąca w Azji, starczyłoby nam na dwa tygodnie w Stanach– kalkuluje Justyna. Za całą podróż, łącznie z biletami każda z nich zapłaciła 6 tys. złotych. Zaczęły od spontanicznego zabukowania lotu powrotnego z Bangkoku.Justynie udało się znaleźć bilety za 300 zł – tłumaczy Ola. Trzy miesiące przed podróżą miały już zarezerwowane przeloty w obie strony. Został czas na przygotowania.

Przed wylotem do Bangkoku, zdjęcie udostępnione za zgodą travelianki.blogspot.com

Jako że o Azji nie wiedziały wcześniej zbyt wiele, postanowiły uzupełnić wiedzę – Bardzo interesuję się podróżami, więc często chodziłyśmy na różne prezentacje podróżnicze – przyznaje Ola. – Pomogła nam też moja babcia. Stworzyła dla nas różne, przydatne poradniki– dodaje. – Poza tym czytałyśmy blogi i strony o podróżowaniu. I kupiłyśmy mapę, której nie użyłyśmy ani razumówi Justyna. Okazała się niepotrzebna, bo trasę opracowały już wcześniej. – Przydzieliłyśmy sobie po dwa kraje. Sprawdzałyśmy, co warto w nich zobaczyć. Potem wspólnie nad tym przysiadłyśmy i zorientowałyśmy się jak trasa mogłaby przebiegać– opowiada Ola. – Wiadomo, że czasem musiałyśmy zrezygnować z czegoś co było ciekawe, ale położone zbyt daleko– dodaje. Zwłaszcza, że w Azji komunikacja wygląda inaczej niż w Europie. Na przemieszczanie się pomiędzy miejscowościami trzeba poświęcić znacznie więcej czasu.

Przystanek Bangkok

Na początku października wylądowały w Bangkoku z dwunastokilogramowymi plecakami na plecach. – Zarezerwowałyśmy tylko pierwszy nocleg– mówi Ola. To było w Bang Raku, dzielnicy mniej uczęszczanej przez turystów. –Miałyśmy z niego łatwy dostęp do zabytków. Wszystko było na wyciągnięcie ręki. Spotykałyśmy tam też wielu miejscowych– stwierdza Justyna. Kolejne noclegi bukowały już na miejscu lub czasem po prostu pytały o wolne pokoje w danym mieście. – Czasem tak jest nawet taniej- stwierdza Justyna. Nie napotkały na większe trudności, bo ich podróż przebiegała przez rejony popularne turystycznie. – W Bangkoku zobaczyłyśmy wszystkie standardowe atrakcje, czyli Pałac Królewski, Świątynie Odpoczywającego oraz Złotego Buddymówi Ola.

Następnie udały się na liczne, odbywające się w mieście targi, między innymi kwiatowy, owocowo-warzywny. Nie mogły sobie też odmówić wizyty w szalonym Chinatown oraz zakupów na Chatuchak Weekend Market, jednym z największych otwartych marketów na świecie. – Znajdziesz tam wszystko od ścierek przez spodnie, od koszulki za 10 złotych, biżuterię za grosze, po odkurzacze – stwierdza Justyna. Dlatego jadąc do Tajlandii nie warto zabierać ze sobą zbyt dużej ilości ubrań.

Bangkok, zdjęcie udostępnione za zgodą travelianki.blogspot.com

Nie trzeba się też martwić o jedzenie. – Jest ono po prostu wszędzie, przez co wciąż unosi się zapach oleju kokosowego i sosu rybnego– mówi Justyna. – Wszystko podaje się nadziane na patykach– dodaje.

W dawnych stolicach Tajlandii

W Bangkoku zdążyły się jeszcze zabawić w słynącej z najlepszych imprez dzielnicy Patpong i po czterech dniach pobytu ruszyły w drogę do Ayutthaya. – Jechałyśmy pociągiem, mimo że wszyscy nas ostrzegali, że będzie tłoczno i gorąco. Ostatecznie wcale tak nie było przyznaje Justyna. Podróż trwała długo, bo pociąg zatrzymywał się na każdej stacji, ale i tak było warto, bo za bilet zapłaciły jedynie dwa złote.

Miasto nie wzbudziło w nich zachwytu. – Znajduje się tam park historyczny ze świątyniami rozsypanymi po całym mieście– mówi Justyna. – Spacer od świątyni do świątyni wykańcza. O niebo lepiej wziąć rower! A same obiekty nie robią aż takiego wrażenia– ocenia. W przeciwieństwie do drugiej dawnej stolicy Tajlandii, Sukhothai. – To magiczne miejsce, na każdym kroku spotykasz jeziorka, mosty, kolorowe kwiaty, a kiedy popatrzysz nieco dalej, widzisz zielone pola i góry – mówi Justyna. – Trochę się tam zgubiłyśmy, dzięki czemu udało nam się zobaczyć, jak mieszkają lokalsi– dodaje Ola.

W podróży pomiędzy byłymi stolicami poznały towarzyszkę podróży, Ilsę z Holandii. .Spotkałyśmy ją w drodze z Ayutthaya do Sukhothai– mówi Ola. Podróżowała sama po Tajlandii. To bardzo miła, otwarta, pomocna dziewczyna– dodaje Justyna. W Sukhothai spędziły razem czas, potem wybrały się jeszcze do Chiang Mai. – Ilsa namówiła nas na słonie – mówi Justyna.

Słoniowe SPA w Chiang Mai, zdjęcie udostępnione za zgodą travelianki.blogspot.com

Właściciel hostelu, w którym się zatrzymały znał gospodarzy słoniowego SPA, dzięki czemu w małym gronie udało im się spędzić czas z tymi zwierzętami. – Byłyśmy we trzy i każda miała swojego słonia, podczas gdy standardowo grupa liczy około 10 osób– mówi Justyna. Dzień zaczął się od karmienia zwierząt. – Później był spacer do dżungli, obiad z osobami prowadzącymi to miejsce, a na zakończenie mud SPA i kąpiel w rzece, żeby zmyć błoto z siebie i słoni – opowiada Justyna. –Tego, co tam się działo chyba nigdy nie zapomnimy, zwłaszcza że zostałyśmy twarzą ulotek tamtejszego słoniowego SPA. – śmieje się.To nie było ich jedyne spotkanie ze zwierzętami. Kolejne nastąpiło w tamtejszym zoo. – Dowiedziałyśmy się, że jest tam panda i stwierdziłyśmy, że koniecznie musimy ją zobaczyć– tłumaczy Ola. Co ciekawe największym zainteresowaniem cieszyły się kozy, barany i…one same. Powód? Jako jedyne poruszały się po ogrodzie piechotą. – Wszyscy jeździli busikiem, mimo że park nie miał dużych rozmiarów– tłumaczą.

A na koniec- pamiątki. Można było je kupić na popularnym targu w Chiang Mai, nie zapominając o targowaniu się, chyba że sprzedawca zrobi to za ciebie. – Zaproponowałyśmy 120 bahtów za 3 bransoletki. Pani sprzedała nam je za 110. Musiała nas po prostu źle zrozumieć, ale efekt był zabawny– opowiadają.

Przystanek Laos

Na tym zakończyły pierwszy etap podróży i ruszyły do Laosu. – W drodze poznałyśmy mnóstwo ludzi- mówi Ola. – I tak zaczęła się nasza znajomość z Paulem i z Samem i pozostałą ekipą Anglików– opowiada. Na bliższe poznanie się pozwoliłby im już rejs łodzią przez Mekong, ale zostały odizolowane i całą drogę przebyły w towarzystwie Tajów. – Wycieczka trwała dwa dni– mówi Ola. Płynie się cały dzień, a w nocy cumuje, aby rano ruszyć do Luang Prabang– dopowiada Justyna.– Miasto jest niesamowite, choć nie ma tam jak w Bangkoku czy Chiang Mai kilkudziesięciu zabytków do zobaczenia stwierdza Ola. Stanowi połączenie azjatyckiej natury, buddyzmu z francuską architekturą. Państwo jako kolonia należało kiedyś do Francji i stąd te wpływy. – Rzeczywiście dało się to odczuć. Można było znaleźć przykłady francuskich zabudowań, przepyszne bagietki z awokado i kurczakiem– opowiada Ola. Ciekawym zwyczajem jest na pewno rytuał mnichów, którzy przechodzą rano po mieście i zbierają datki- dodaje. Poza miastem odwiedziły rezerwat przyrody z wodospadami, gdzie można wziąć kąpiel i się orzeźwić.

Rowerami po Laosie, zdjęcie udostępnione za zgodą travelianki.blogspot.com

Jeden dzień spędziły w towarzystwie Argentyńczyków Agustina i Lucasa oraz Francuza Hugo, których poznały w hostelu. Wspólnie wybrali się na wycieczkę rowerową po okolicy. – Najlepszym środkiem transportu jest właśnie rower lub skuter– mówi Ola. – Agustin przeprowadził nas „na drugą stronę Laosu”, za most, do mniej turystycznej części- dodaje Justyna.

A na zakończenie dnia obowiązkowa wizyta w Utopii. – To miejsce kultowe, rodzaj pubu do przesiadywania– opisuje Ola. – Wieczorem można się tam napić, iść na imprezę, a w dzień coś zjeść, poleżeć na matach nad rzeką. Znajduje się tam boisko do grania w siatkówkę, palmy- dopowiada Justyna. Utopia jest otwarta do 23. – Później wchodzą kierowcy tuk-tuków i informują, że jadą do kręgielni– mówi Ola. Kto chciał, mógł się zabrać. – To prześmieszne miejsce, bo można tam było wszystko wnosić i robić co się chce– dodaje. Ola świętowała akurat swoje urodziny i to w doborowym towarzystwie zaprzyjaźnionych turystów. I tak zakończyły półmetek swojej podróży.